

Mirosław Baka czyta „Powrót Wilka” do audiobooka
Tu obejrzysz krótki filmik z czytania:
i to samo na youtube:
Tu obejrzysz krótki filmik z czytania:
i to samo na youtube:
Tak wygląda w kwietniu 2019 ośmiosalowe kino, w którym odbywała się większość pokazów Festiwalu Filmowego w Gdyni. Podobno przed zburzeniem duch polskiego kina zdążył przenieść się gdzie indziej i reaktywuje się we wrześniu.
Szczególnie polecam trzy tytuły, chociaż filmów wartych obejrzenia jest więcej.
„Zimna wojna”. Sprawa jest oczywista. Rzadko zgadzam się z werdyktami jury, ale w tym roku nie miałem żadnych wątpliwości. „Zimna wojna” ociera się o arcydzieło. Wielu tak twierdzi, wygłaszanie pochwał jest bezpieczne, więc ani słowa więcej.
„Kler” to film bardzo dobry, ale wybitny nie z powodu scenariusza, aktorstwa czy reżyserii, ale dzięki odważnemu podjęciu ważnego tematu. Byłem w Teatrze Muzycznym gdy trwała 11 minutowa owacja. Nigdy wcześniej nie widziałem i nie słyszałem czegoś podobnego. Nie chodzi tylko o długość oklasków. W czasie ich trwania, ale także w podczas projekcji, wyczuwało się rewolucyjny nastrój, jakby publiczność po raz pierwszy odważyła się zamanifestować swój sprzeciw przeciwko temu co robi i czego nie robi kościół katolicki w Polsce. W powietrzu latały czarne iskry. Wiem, Gdynia to nie Tylawa, nie jest dla Polski reprezentatywna, ale chyba wszędzie coś pękło. Mam wrażenie, że nie da się już tego posklejać. Samoistny proces demontażu kk w Polsce zaczął się już parę lat temu, ale w Gdyni nagle przyśpieszył. Film Smarzowskiego może stać się najważniejszym katalizatorem reakcji stopniowej destrukcji imperium. To oczywiście potrwa jeszcze parę dekad, ale już się na dobre zaczęło i nie da się zatrzymać.
„7 uczuć” to najlepszy film Koterskiego od „Dnia Świra”. Ponieważ jest komedią, nie miał szans na większe uznanie jury, ale publiczność zagłosuje na niego nogami. Szkoda, że nie dostał więcej nagród, bo to najtrudniejszy gatunek, z reguły niedoceniany na konkursach. Narodową rozrywką numer 1 jest tragedia. Czy ktoś sobie przypomina, by komedia wygrała Festiwal? Tymczasem „7 uczuć” dotyka problemu niezwykle poważnego, o którym zapominamy „doroślejąc” – o męce dzieciństwa i dorastania. Koterski opowiada o samotności dziecka, które jeszcze nie odnalazło się w świecie, jest niezrozumiane, samo nie rozumie i czuje się potwornie samotne. Na „7 uczuć” bawimy się, ale gdy mieliśmy tyle lat ile postacie na ekranie, nie było nam do śmiechu w podobnych sytuacjach. W film dosyć trudno wejść. Początkowa sekwencja histerii Miśka Koterskiego wydaje się zbyt długa, tym bardziej, że jeszcze nie znamy konwencji, którą zastosował jego ojciec. Jest w filmie trochę Gombrowicza, trochę z „Umarłej klasy” Kantora, ale nie można mówić o plagiacie. Wyciąłbym albo skrócił także zbyt kaznodziejski manifest szkolnej dozorczyni na zakończenie, ale to subiektywne drobiazgi. Świetny scenariusz i bardzo dobre aktorstwo, szczególnie Gabrieli Muskały, pięknie ten ważny film dopełnia.
Do nakręcenia filmu „Twój Vincent” namalowano olbrzymią ilość obrazów olejnych o rozmiarach 67cm na 49cm. Następnie były one wielokrotnie przerabiane i kolejno fotografowane na potrzeby animacji. Ilość wersji osiągnęła 65 tysięcy. Wybrany do filmu kadr żyje na ekranie tylko przez ok. 1/3 sekundy. Te, które są pokazywane po kolei, niewiele się od siebie różnią, ale każdy jest nieco inny, by ruch był płynny. Pośrednie wersje zniknęły pod mutacjami zmienianych detali, ale ostateczne wersje tych obrazów istnieją. To są oryginalne dzieła malowane przez artystów na podstawie dzieł Van Gohga albo przez nie inspirowane.
Jest ich około tysiąca i już teraz sprzedają się na aukcjach w Holandii za 1 do 7,5 tysiąca euro. To są ceny sprzed wejścia filmu do kin.
Wyobraźmy sobie, że „Twój Vincent” zdobywa Oskara w kategorii animacje. Ile wtedy wart będzie każdy z tych obrazów? Trudno sobie wyobrazić lepszą promocję niż oskarowy film. Podejrzewam, że te obrazy wypuszczane na aukcjach, z należytą przerwą czasową, mogą osiągnąć ceny powyżej 10 tysięcy euro, skromnie licząc. Przy założeniu tylko takiej kwoty da to 10 milionów euro, które pokryją dwukrotnie koszt wyprodukowania filmu, bo wydano na niego „tylko” 5,5 miliona $, czyli ok. 4,7 miliona euro.
Tak oto powstaje wartość dodana, gdy konsekwencja, upór, wizja i pasja pojedynczego twórcy (reżyserka Dorota Kobiela) potrafią skupić wokół pięknej idei talenty wielu ludzi. Nagle okazuje się, że oprócz satysfakcji artystycznej, pojawia się nieprzewidziany bonus doczesny. Czyżby, wbrew przeciwnym opiniom, była na tym świecie sprawiedliwość, a nagrody czasem przypadały zasłużonym? Może nawet warto odciąć sobie ucho 🙂 ?
Podaję swoje typy z konkursu głównego, na wypadek gdyby ktoś potrzebował akurat mojej podpowiedzi – na co warto pójść do kina.
Tegoroczny festiwal był poziomem podobny do poprzedniego. W ubiegłym roku zgadzałem się z werdyktem jury, co było raczej wyjątkowe. Teraz wracam do tradycji głoszenia zdania odrębnego. To są oczywiście moje wrażenia subiektywne. Gdybym kiedyś twierdził, że prezentuję opinie obiektywne, proszę mnie uszczypnąć .
Najlepszym filmem 2017 był „Najlepszy”, niestety w preferencjach jury zignorowany. Na szczęście zwyciężyła „Cicha noc”, która też jest filmem bardzo dobrym, więc Złote Lwy trafiły w godne ręce. Dodałbym do puli moich faworytów jeszcze „Atak paniki”, dowcipną komedię, w przeciwieństwie do zaprezentowanej w konkursie komedii nieśmiesznej, chociaż kunsztownie zrealizowanej. Na specjalne wyróżnienie zasługuje „Twój Vincent”. Nie tylko ci, którzy interesują się malarstwem powinni ten film obejrzeć. Koniecznie na dużym ekranie, bo niezwykłość tego obrazu kryje się w detalach. Mam nadzieję, że „Twój Vincent” zdobędzie w przyszłym roku Oskara za animacje. Ten kto tego gatunku nie trawi, musi sprawę dobrze przemyśleć zanim kupi bilet. Moim zdaniem warto spróbować.
Było w konkursie jeszcze 4-5 filmów wartych obejrzenia. Nad końcówką tegorocznego peletonu spuśćmy zasłonę milczenia.
Festiwal Filmowy w Gdyni – kilka suchych faktów.
Festiwal Filmowy w Gdyni – kilka suchych faktów.
Obejrzałem wszystkie filmy. Bardzo dobre były tylko trzy: „Ostatnia rodzina”, „Wołyń” i „Jestem mordercą”. W odrębnej kategorii, dla fanów polskiej komedii komercyjnej (nie należę do nich) , także „Planeta singli” może zostać uznana za film udany, mimo że sklejony jest z kalek. „Na granicy” „Kamper” i „Plac zabaw”, to dzieła przyzwoite, ale nie wróżę im dużej frekwencji w kinach, jeśli w ogóle wejdą do szerokiej dystrybucji („Kamper” i „Na granicy” już były, ale niestety nie miały wielu widzów).
Cała reszta, czyli 9 z 16 filmów konkursu głównego jest słaba lub zła.
Publiczność w Gdyni była jak zwykle gościnna, przyjaźnie nastawiona i pobłażliwa dla dzieł swoich filmowych gości, ale natychmiast po festiwalu taryfa ulgowa się kończy. Podobnie jak w innych miastach w Polsce, ludzie raczej nie pójdą (lub nie poszli, bo niektóre filmy były już w obiegu) do kina na większość festiwalowych filmów, za wyjątkiem pierwszej czwórki. Po raz kolejny nie poprą rodzimej produkcji i wydadzą pieniądze na filmy amerykańskie.
Jak co roku, od lat winne są przede wszystkim scenariusze, a w niektórych przypadkach ich brak. Przyjrzyjmy się w liczbach kto je pisał albo nie pisał, bo czasem trudno było zauważyć jakiś dramaturgiczny plan na cały film, a nawet scenę.
Podzieliłem twórców na dwie kategorie: 1) scenarzyści, 2) reżyserzy i producenci. W przypadku każdego filmu określiłem procent jaki w tekście miał scenarzysta. Np. Jeśli scenarzysta nie był jednocześnie reżyserem i pisał samodzielnie, udział scenarzysty wynosi 100%, w przypadku „Planety singli” jest to 6/7, czyli 86%. Gdy w napisach pojawił się zarówno scenarzysta jaki i reżyser, udział wyniósł po 50%.
Wynik 2016 jest podobny do tego z lat ubiegłych. We wszystkich 16 filmach scenarzystom przypadło 27%, czyli około 1/4 udziału w tekście. Pozostałe ¾ przypada reżyserom z niewielkim udziałem producentów. Te wieloletnie statystyki, system szkolenia reżyserów w szkołach filmowych oraz przyzwyczajenia producentów, wskazują na to, że najbliższej przyszłości nic się nie zmieni.
Prawie wszystkie filmy przesycone są dojmującym smutkiem i depresją. Radości i poczucia humoru trzeba szukać z lupą (poza fragmentami „Ostatniej rodziny” oraz „Planety singli”, która należy do zupełnie innej kategorii), a seks pokazywany jest w sposób odrażający, za wyjątkiem „Sług bożych”. Woody Allen mówił, że po słuchaniu Wagnera ma się ochotę ruszyć na Polskę. Po obejrzeniu całego tegorocznego zestawu festiwalowego, wprost przeciwnie. Nie ma się ochoty na nic.
Co ciekawe i symptomatyczne, w tym roku udział scenarzysty w scenariuszu filmu, który zdobył „Złote Lwy” czyli „Ostatniej rodzinie” wyniósł 100%. Podobnie było w 2014, gdy triumfowali „Bogowie”.
Dla porównania zrobiłem podobną statystykę dla 5 filmów nominowanych do Oskara w 2016.
Udział scenarzystów w finałowych produkcjach wyniósł tam 80%, czyli jest 3 razy większy niż w Polsce.
Interesujące dane przynosi też statystyka udziału kobiet w scenariuszach i reżyserii. Wyniósł on dokładnie ZERO dla obu kategorii. Jest to o tyle interesujace, że w polskich serialach scenariusze piszą i redagują w większości kobiety. Za to reżyserują głównie mężczyźni.
I na koniec dwie łyżki miodu do tej beczki dziegciu. Pierwsza : było kilka wybitnych kreacji aktorskich. Druga łyżka : mamy znakomitych operatorów.
Często warto jest wyłączyć się ze śledzenia irytującej, niejasnej, wydumanej fabuły i podziwiać na ekranie piękne obrazy i grę aktorów.
Klub Filmowy
Zanim dostanę do skomentowania 5 odcinek „Dawno temu w Polsce”, w dniu śmierci w Gdyni Marcina Wrony, opowiem Wam o magii kina, a konkretnie o gdyńskim Klubie Filmowym.
Najpierw mieścił się w na terenie Stoczni Nauta, potem w Parku Naukowo Technologicznym, a od 1 września został przeniesiony na teren portu, do Muzeum Emigracji. Bardzo mi się to nie spodobało, bo do „parku” miałem rzut beretem. Kiedy jednak pojechałem na nowe miejsce, olśniło mnie. Nie sam budynek, który w 1933 roku został zbudowany na Nabrzeżu Francuskim jako dworzec morski, a teraz pięknie odnowiony, ale jego niezwykłe otoczenie. Muzeum położone jest blisko centrum miasta, 1,5 km do Placu Kaszubskiego, ale jakby na portowo – przemysłowych peryferiach. Zobaczcie jak to wygląda na mapie poniżej tekstu.
Czerwona kropla to miejsce gdzie jest kino. Stojąc niecałe sto metrów dalej, na niebieskiej kropli, zrobiłem zdjęcie, które zobaczycie jako następne.
Przez ten przesmyk między pirsami, bramę wewnętrznego portu odbywa się prawie cały ruch statków. Można tam niemal dotknąć przepływający wielki kontenerowiec wiozący milion zabawek z Chin, prom do Szwecji albo turystyczną podróbkę karaweli. Na takim mniej więcej okręcie zacząłem akcję mojej poprzedniej powieści „Marynarka”. To we wnętrzu „Santa Marii” wypływającej na zatokę, odbywa się koncert punk rockowy, w czasie którego demaskuje się Smutny, główna postać opowieści.
Wracając do tematu – czy jest w Polsce kino położone w bardziej magicznym miejscu? Wkrótce wybieram się tam na „Młodość” Paolo Sorrentino, twórcy niezwykłego filmu „Wielkie piękno”. Nie sądzę, żebym się zawiódł, ale gdyby tak się stało, nie szkodzi. Wystarczy postać sobie chwilę na krańcu pirsu i popatrzeć na wielkie piękno.
17 grudnia – Gazeta Wyborcza, „Co jest grane – Trójmiasto”.
Przemysław Gulda: Skąd pomysł, żeby napisać powieść obyczajowo-sensacyjną, z jednej strony współczesną, ale z drugiej – bardzo mocno zakorzenioną w tematyce wydarzeń grudniowych z 1970 roku?
Mirosław Tomaszewski: Było wiele powodów. Jeden z nich to Staszek Sieradzan, który został zastrzelony w Grudniu. On był uczniem klasy maturalnej Technikum Chłodniczego, a ja pierwszej. Nie poznaliśmy się, ale dla mnie jego duch był obecny na korytarzach szkoły. Drugi – to próba opowiedzenia historii Grudnia w sposób, który przyciągnie do lektury także młodszych czytelników. Jest wiele książek historycznych, ale obraz przeszłości najskuteczniej zostaje osadzony w świadomości społeczeństw przez działania artystyczne. Rzadko są wierne prawdzie, czasem zaledwie się do niej zbliżają, ale to one, jeśli są coś warte, zostają najdłużej i działają najsilniej. Gdyni trochę brakuje mitologii literackiej i mam nadzieję, że „Marynarka” przyczyni się nieco do jej budowania.
Wszystko, co odnosi się do wydarzeń grudniowych jest w książce pokazane z bardzo dużą wiarygodnością. Jak wyglądało przygotowanie dokumentacji do tej części książki? Na ile powieść przedstawia potwierdzone dokumentami fakty, a na ile jest fabularną fantazją?
– Wszystkie wydarzenia i postacie zostały wymyślone. Prawdziwe jest tylko tło, chociaż z tym, jak to w Polsce, nie wszyscy się zgodzą. Dokumentacja polegała na lekturze dostępnych książek i artykułów. Byłem także na dwóch konferencjach poświęconych grudniowej zbrodni, uczestniczyłem w uroczystości odbywającej się 17 grudnia przy pomniku Ofiar Grudnia. Zrezygnowałem jednak z cytowania prawdziwych historii. Brałem z nich tylko pojedyncze detale, na przykład opowieść matki, która w trumnie syna poprawia krzywo zapięte guziki szpitalnej piżamy. Nie opisywałem prawdziwych postaci, bo wiązałoby się to z niebezpieczeństwem urażenia czyichś uczuć, gdyby opis nie zgadzał się zapisem pamięci rodzin. Poza tym wierzę, że wyobraźnia pozwala wykreować syntetyczną opowieść, która może być ciekawsza niż fakty. Nie jestem zwolennikiem tezy, że życie pisze najlepsze scenariusze. Dla mnie dochowywanie wierności prawdzie to kaganiec i krótka smycz. Opisywanie faktów zostawiam historykom.
W polskiej literaturze muzyka, a zwłaszcza współczesna muzyka rozrywkowa, niemal nie istnieje. W „Marynarce” brzmi niemal z każdej strony. Skąd taki pomysł? I skąd taki, a nie inny, dobór utworów do „soundtracku” tej powieści?
– „Marynarka” była początkowo scenariuszem filmowym, a te zwykle ładnie łączą się z muzyką. Gdy piszę, widzę obrazy i słyszę muzykę. Dobór utworów, które „grane są” w „Marynarce” to konglomerat tych które lubię, z tymi które były użyteczne jako metafory. Na przykład gdy włączam w głowie postaci „Should I Stay or Should I Go” łatwiej dostrzegamy jej rozdarcie. Kiedy główny bohater zwalnia idąc z walizką na kółkach po kostce brukowej, robi to po to, by dopasować turkotanie do rytmu psychodelicznego „Switch off” Skinny Patrini, który to utwór ilustruje jego depresję.
Nie zdradzając zbyt wiele zawiłości fabuły, żeby nie psuć przyjemności z lektury: w tej książce zbrodniarz i sędzia zamieniają się miejscami. Czy „Marynarka” jest więc tekstem rewizjonistycznym czy raczej opowieścią o przebaczeniu i o tym, że nic nie jest czarne, ani białe?
– Rewizje zostawiam sędziom i historykom. Przebaczanie, tym którzy zostali skrzywdzeni. Mnie najbardziej interesuje to, jak łatwo przypina się ludziom łatki i jak trudno jest ocenić sprawiedliwie czyjeś życie. W „Marynarce” nic nie jest takie jakie się na początku wydaje. To próba dyskusji z tymi, którzy wszystko i zawsze wiedzą na pewno, a zamiast różnych odcieni szarości widzą tylko czerń i biel, co jest objawem poważnej wady wzroku.
Na ile wieloletnie doświadczenie w pisaniu scenariuszy serialowych przydało się w tworzeniu tego bardzo dynamicznego i świetnie się „czytającego” tekstu?
– Nie polecam pracy dla telewizji tym, którzy wcześniej nie pisali swoich utworów. To zajęcie, w polskiej wersji, może na zawsze zarazić estetyką sformatowaną na masowego widza. Ja byłem zaszczepiony. Gdy zaczynałem pisać w serialach, miałem już na koncie dwie powieści i kilka sztuk, ale współpraca z innymi scenarzystami oraz reżyserami dużo mnie nauczyła. Nie ma na żadnej uczelni takiego profesora, który wiedząc o budowaniu fabuły, postaci i dialogów tyle, co główny scenarzysta, byłby w stanie poświęcić autorowi odcinka setki godzin na korekty każdego zdania i pomysłu, tydzień w tydzień przez cztery lata. Nieocenionym doświadczeniem była także możliwość usłyszenia z telewizora swojego dialogu w wykonaniu aktorów i sprawdzenia czy suspens się udał.
Blog autora: www.tomaszewski.edumuz.pl, spotkanie promocyjne powieści „Marynarka” odbędzie się w piątek, 20 grudnia, o godz. 18 w Nadbałtyckim Centrum Kultury, Gdańsk, ul. Korzenna 33/35, prowadzenie: Krystyna Chwin, wstęp wolny.
13 grudnia 2013
DZIENNIK BAŁTYCKI – REJSY
„Grudniowa tragedia w nowej aranżacji”
Marek Adamkowicz: „Marynarka” to powieść, która odwołuje się do wydarzeń Grudnia ’70. Trudno jednak nazwać ją powieścią historyczną.
MT: Z pewnością ci, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej o Grudniu, powinni wybrać inne książki. Mnie o wiele bardziej interesowało to, w jaki sposób historia determinuje indywidualny los człowieka. Smutny, jeden z dwóch moich głównych bohaterów, za wszelka cenę stara się o historii zapomnieć. To dlatego swój zespół muzyczny nazwał Amnezja. Nie udaje mu się jednak uciec od przeszłości, podobnie jak Karolowi, drugiej kluczowej postaci powieści. Obciążenie dotyka każdego z nas osobno i naród, jako całość, głęboko dotknięty dramatami historii. Chętniej jednak nazwałbym moją powieść psychologiczną, punk rockową, obyczajową albo kryminalną.
MA: Pisząc tę książkę trudno było nie wracać pamięcią do tamtych grudniowych dni…
Mieszkałem wtedy blisko historycznego wiaduktu nad torami przystanku SKM Gdynia Stocznia, gdzie padli pierwsi zabici. 17 grudnia obudziły mnie odgłosy strzałów. Mama nie puściła mnie do szkoły. Nad domami latały helikoptery i rozrzucały ulotki. Groza tego dnia docierała do mnie powoli, przez lata, aż znalazła swój wyraz w powieści, jako tło wydarzeń współczesnych.
MA: Opisywanie tragedii sprzed 43 lat można odebrać jako próbę rozliczenia się z przeszłością.
W Grudniu zginął Staszek Sieradzan, chłopak z Technikum Chłodniczego, do którego chodziłem. On do klasy maturalnej, ja do pierwszej. W jakiś sposób „Marynarka” jest także hołdem starszemu koledze, którego nie dane mi było poznać. Grudzień 1970 był dla mnie największym doświadczeniem formacyjnym. W przeciwieństwie do czasów współczesnych, wtedy wybory moralne były bardzo proste. Dzisiaj w Kijowie też kształtują się postawy młodych ludzi, które zadecydują za jakiś czas o przyszłości Ukrainy. Teraz wrogowie i przyjaciele są dość jasno określeni. Potem, nic już nie będzie takie oczywiste.
MA: Rozmawiamy o przeszłości, a przecież akcja „Marynarki” w przeważającej mierze rozgrywa się współcześnie, poczynając od kwietnia 2005 r., kiedy to przeżywaliśmy śmierć Jana Pawła II.
Wybór czasu powieści wynika wyłącznie z algorytmu budowania struktury narracyjnej. Do roli Smutnego potrzebowałem bohatera, który w czasie akcji powieści ma niespełna 40 lat, ale ma jednocześnie, choćby niewielkie wspomnienie z Grudnia. Stąd wyniknął rok 2005. Dla tej postaci śmierć JPII nie ma większego znaczenia. Dla Karola było to wydarzenie mistyczne, po którym podejmuje decyzję będącą skutkiem targowania się z Bogiem. Dlatego rozpocząłem akcję 2 kwietnia 2005.
MA: Niezależnie od wątku kryminalno-sensacyjnego Pana powieść jest swego rodzaju portretem polskiego społeczeństwa. Widać, że kreślonego ręką scenarzysty.
Jako odrębny zawód scenarzysta filmowy w Polsce praktycznie niestety nie istnieje, więc nie mogę go skutecznie uprawiać. Oprócz wielu nienakręconych scenariuszy filmowych napisałem m.in. sztukę dla Teatru TV, słuchowiska dla Teatru Polskiego Radia i ok. 160 odcinków do seriali telewizyjnych. Między innymi „Pierwszej miłości”, „Galerii”… Podpisywanie się pod tytułami seriali jako ich scenarzysta sprawia mi pewien kłopot, bo zawsze była to praca zbiorowa, w której nie ja byłem szefem. Gdy pytano mnie gdzie pracujesz, mówiłem – w usługach dla ludności. Wiem z jakim uśmiechem politowania spotyka się pisanie dla seriali. Niesprawiedliwie. To wymagające rzemiosło. Napisałem wiele swoich projektów, z którymi znacznie chętniej bym się identyfikował, ale nie udało się ich zrealizować. Nie chcę jednak narzekać. Wyniosłem z tej pracy dobre wspomnienia, znajomość wielu zdolnych ludzi, umiejętność pracy w zespole oraz solidne doświadczenie warsztatowe realnej współpracy na linii producent-scenarzysta-reżyser-aktor. „Marynarka” była wcześniej scenariuszem filmu fabularnego. Mam cichą nadzieję, że historia zatoczy koło i będę mógł kiedyś zaprosić czytelników do kina na film zrealizowany na podstawie książki.
MA: Jeśli to się uda, to możemy być pewni, że film ten nie będzie powtórką „Czarnego czwartku”?
“Marynarka” to opowieść współczesna, pełna zdrad, manipulacji, seksu, zbrodni, zaskakujących zwrotów akcji oraz muzyki, zupełnie inna niż historyczny „Czarny czwartek”, całkiem zresztą niezły, a dla widzów Trójmiasta bardzo wzruszający. Szczególnie podobały mi się sceny masowe, które były kręcone przez gdyńskiego reżysera Pawła Chmielewskiego, o czym wie niewielu.